piątek, 13 września 2013

cud malina na niemieckim

Od prawie już trzech lat usilnie staram się zrozumieć choćby najkrótsze zdanie tego języka. Bez powodzenia. Mówią, że hipokryzja, że sama wybrałam, że mogłam wziąć rosyjski bo miałam w gim. No, mogłam. Tyle że mój rosyjski wyglądał tak, że nie znam wszystkich liter i skończyłam z 5 na świadectwie, jasne? No to wzięłam niemiecki. Kurde, kto by się spodziewał, że trafię akurat na nauczycielkę, której perypetie lekcyjne wywołują u mnie odruch wymiotny? No ale może zacznijmy od początku.
Jak mi Krzysiek powiedział, że jest w szkole nauczycielka od niemca, która pije w szkole alko z kubka od herbaty albo kartonu po mleku, nie byłam w stanie w to uwierzyć. Poszłam do szkoły, poszłam na niemiecki, okazało się że to nie była tylko legenda. Bieganie co 10 minut na zaplecze i wychodzenie na każdej lekcji 'coś skserować' - przypadek? nie sądzę. Warto dodać, że pani wychodząc jasno zaznacza, że IDZIE COŚ SKSEROWAĆ i że WRÓCI ZA 5 MINUT, a fakt jest taki, że nie bierze ze sobą niczego co mogłaby skserować i wraca również bez żadnych papierów, które mogłyby tymi kserówkami być. A, no i wraca nie po 5, ale ok 15 minutach. Poza tym często przynosi ze sobą karton z maślanką. Ciekawi mnie skąd go wtedy bierze. No bo co, z punktu ksero? Przypadkiem również nie jest to, że idąc korytarzem patrzy pod nogi i stara się iść zgodnie z równo ułożonymi płytkami i nigdy przy tym nie odpowiada na 'dzień dobry'. Fascynujące są dla mnie jej przeprawy na schodach, kiedy to jeśli nie trzyma się poręczy idzie cała szerokością, bo miota nią jak szatan.
Sprawą w miarę klarowną jest w tej sytuacji to, że nasza nauka niemieckiego nie wygląda tak, jak wszyscy w szkole myślą. Bądźmy szczerzy - jak można zrozumieć coś, czego nikt nie jest w stanie ci wytłumaczyć? Albo inaczej - kiedy ktoś usilnie stara ci się to wytłumaczyć, ale impreza alkoholowa w głowie mu na to nie pozwala?
A to tylko jeden czynnik przekładający się na te nasze pro oceny. Książki, jakie zaklepała nam pani (chyba też po niezłej bibie) są cu dow ne. Przykład? W zeszłym roku naszą pracą domową było opisanie jakiegoś tam pokoju. Przykładem było 'NA ścianie wisi plakat, OBOK łóżka stoi szafa, NAD biurkiem jest tablica'. Moje odrabianie lekcji wygląda mniej więcej tak, no ale google tłumacz i jakoś poszło. No dobra, ale co w tym dziwnego, nie? Otóż to, że idąc na następną lekcję (z odrobioną pracą domową) pani kazała nam otworzyć książki na x stronie i co widzę? NAUKA PRZYIMKÓW. Świetnie, pięknie, jestem pod wrażeniem. Masz rację, najpierw zadaj nam prace domową, w której chodzi głównie o przyimki a potem nas ich ucz - fuckin logic.
Ogólnie na niemieckim zawsze strasznie mi się nudzi. Dziennik muszę nosić, bo mam taki obowiązek, więc na każdej lekcji mam jakieś 5 minut z głowy, bo zawsze jak idę go zanieść to idę na zdjęcia. Swoją drogą jest ich już sporo. Tylko tych zdjęć mi przez niemiecki przybywa, bo raczej nie wiedzy.

taka jestem kreatywna


wtorek, 10 września 2013

szlachta się bawi na salonach

Ogólnie rzecz ujmując - nie minął jeszcze nawet tydzień szkoły, a nasza kozacka pani zorganizowała nam wycieczkę. Cel iście edukacyjny - pod chwytliwą nazwą 'SALON MATURZYSTÓW' ukryta politechnika białostocka. Gdyby nie to, że siedziałam wczoraj do chyba 1 przy zadaniach, a dziś przed 6 musiałam wstać to byłoby w ogóle proelo, bo przynajmniej bym się wyspała i nie muliła w autobusie. Na szczęście tyły znów nasze, ja i Jolka miszcze <cwaniak2>, a grupa, która na potrzeby bloga zostanie określona jakże młodzieżowym określeniem high5 (Jolka, Ulka, Patryk, Benek, ja) balowała przy świetnej muzie kierowcy. Ze spania więc nic nie wyszło.
Czułam się jak sardynka w puszcze, kiedy weszliśmy do tego budynku, a już od progu napadła mnie jakaś panna z gazetami, wciskając mi jedną w dłoń, z jakże przekonującym argumentem, że musi się tego pozbyć. :) Wykład o pl/matmie/ang był tak fascynujący, że okazało się, że nauczyciele w mojej szkole potrafią powiedzieć mi więcej o tych maturach niż eksperci z 'okręgowej komisji edukacyjnej'.
Przekonana, że może tak porycie będzie na obowiązkowych, poszliśmy 'pozwiedzać'. Zebrałam tyle papierów, że bolało mnie ramię od torby <ok>. No ale przynajmniej kiedy ja szukałam choćby namiastki informacji, która pomogłaby mi ogarnąć przyszłość, Jolka i Patryk żebrali o krówki <ok>. Poszłam na wykład bio/geo. No byłoby ok, gdyby nie to, że dopiero po części biologicznej (pół h) okazało się, że nie musiałam na niej siedzieć i przyjść dopiero na samą geo. Wielkie dzięki za Karolinę, która siedziała obok mnie i będąc w takiej samej sytuacji (czyt. zero wiadomości o bio), cisnęła ze mną ze wszystkich biologów. No na geo siedziałyśmy cicho, mówiąc tylko do siebie 'o, to było ostatnio' jak wszyscy wywalali oczy na zadania, a dumne my znałyśmy odpowiedź. No czyli jednak to, że nauczyciel jest wredny wcale nie znaczy, że nie umie uczyć. Tak to sobie obczaiłam.
Na 'obiedzie' obgadaliśmy nasz przyszły biznesplan i spotkałam Jarka! '-jak w szkole? -nie wiem, nie chodzę' - osobiście pozdrawiam.
Droga powrotna była oczywiście równie fascynująca, co cała reszta. Chłopcy bili się tak, że chyba mam zbity bark (dziękuję), a ja prawie całą drogę słuchałam muzyki i prawie spałam. PRAWIE w tym przypadku to naprawdę kolosalna różnica, bo dzieliły mnie ułamki sekund od wylądowania na fejsie pt. 'śpiąca monika' + dzięki Benek. Poza tym poznaliśmy czaderską piosenkę (klik). Wróciłam do domu i stwierdziłam, że jest beznadziejna, ale za dwa dni będę ją przecież śpiewać dniami i nocami (przygotuj się Aśka).
Jakby na to nie patrzeć, lepsze to niż szkoła.

*Patryk próbujący włączyć klimatyzację w autobusie*
monika - zostaw to, jest mi zimno 
beniamin - a ty myślisz, że go to obchodzi 
patryk - no właśnie hahahaha
fak ju :*




niedziela, 1 września 2013

HOLIDAYS, SO BEAUTIFUL

Gdzieś na starych spotach zawsze robiłam bilansy po roku szkolnym albo wakacjach. Te pierwsze lubiłam znacznie bardziej, bo to oznaczało początek lipca, początek lata, początek wakacji i początek końca szkoły. No ale jak kiedyś ktoś mądrze powiedział, wszystko się musi kiedyś skończyć, a ja płaczę, bo właśnie kończą się wakacje. W zasadzie to się już skończyły, bo jest niedziela 1 września i jutro do szkoły. Tak się super składa, że w tym roku do szkoły dopiero 2, co daje chociaż jeden dzień więcej, ale i tak mnie to nie cieszy.
Niby - tak jak każdy mi powtarza - byle do kwietnia i wakacje znów! SUPER, MOJA EUFORIA NIE MIAŁABY ŻADNYCH GRANIC, GDYBY NIE TO, ŻE SZYBSZY KONIEC SZKOŁY JEST RÓWNOZNACZNY Z MATURĄ. No więc marne pocieszenie, nie? Poza tym osłabia mnie fakt niemieckiego (nie dość, że w dalszym ciągu nie zamówiłam sobie książki c; to moja, akurat moja grupa ma z maliną - dzięki tato za nazwisko na sz!). Pójdę tam jutro z uśmiechem tylko ze względu na te 27 głupich mordek, które też będą się uśmiechać na mój widok, bo co jak co, ale tęsknię za ciapami z 2c! Tam 2, już TRZECIEJ C! Nie wierzę :o
Wakacje? Pierwszy raz w życiu mogę powiedzieć, że były tak niesamowicie super, że ojeja! Tylko jedna rzecz mi się nie zgadza, ale wrzesień ciepły, nauki 'mało' - nadrobię. 
Pierwsze dwa tygodnie były Kato czyli spam karniakami na fejsie, wycieczki rowerami 'na 20 minut', co skutkowało powrotami do domu 3 godziny po wyjeździe, w trakcie którego spotkanie żywego człowieka było czymś wręcz magicznym, spędzanie cudownego czasu na grillach z rodziną i niezapomnianym wypadzie w niedziele! Potem to już tylko wieczór mógł przebić wszystko, a ja do końca życia zapamiętam mój i Aśki koncert, z którego cisnęli chłopcy, i cudowne mecze siatkówki z elastyną, latającą bombą i szpagatami, jak to określił Mariusz. Byliśmy też mistrzami jeśli chodzi o odbieranie taty z pracy, bo pierwszy raz w życiu śpiewaliśmy i tańczyliśmy razem na ulicy przed jakimiś facetami, których nie zauważyliśmy, a mama mówiła, że się z nas śmiali. Poszłyśmy nawet na sesję z Mańkiem i Bartkiem (kompletne dno hahahaha). Nadrobiłyśmy potem z Sebkiem.
Ogólnie poza tym standardowo między mną a Aśką, co skutkowało albo nudą na fest poziomie, albo takim śmiechem, że płakałam nie wiem czy przez ból brzucha czy przez śmiech. I było wychodzenie z chłopakami, chociaż tak bardzo się nam nie chciało, że na ich pytania 'kiedy znów wyjdziemy', odkrzykiwałam tylko, że jak wytrzeźwieją, a Aśka padała ze śmiechu. Więcej takich imprez!
Był też Gdańsk, który okazał się jeszcze lepszy niż myślałyśmy. Mimo tylu niewypałów było najlepiej, Krzysiek okazał się mega bratem, a jazda pociągiem w przedziale z debilami sprawiała, że moja tęsknota za domem rosła wprost proporcjonalnie do długości drogi.
Nie obeszło się też bez tych dobrych imprez. Ognisko u Świdra było pro, na zgonie a co tam!, a sprzątanie pokoju Mateusza było całkiem zabawne, aczkolwiek zniszczył panujący tam ład już dzień później (za co go nienawidzę). U Jolki za to zgonów było więcej, no ale nie wnikajmy aż tak bardzo. Osiemnastka Janasa okazała się najgrubszym melanżem na jakim byłam i po raz kolejny potwierdziło się powiedzenie, którym zawsze jedzie mi Aśka - że jak się nie chce iść to będzie dobra impreza. Była aż za dobra ahhahaha.
Między tym jakieś pojedyncze jazdy - i dosłownie i w przenośni. Rozwaliłyśmy z Aśką system jeśli chodzi o wycieczki na rowerach, których było mega dużo i na których potrafiłyśmy w połowie drogi rzucić rowerami i położyć się na samym środku drogi, żeby odpocząć. To było coś, szczególnie jak wstałyśmy z drogi kilka sekund przed tym, jak minęli nas moi rodzice, którzy by nas za to chyba zabili. Nie zabrakło też pikników! No i na koniec zrobiłam sobie niespodziankę w postaci prawa jazdy :3 
Oczywiście wszystko jest udokumentowane.

Razem z Ulą zaczęłyśmy wakacje uśmiechem z oliwek, których nie lubimy.
Jeździliśmy na super wycieczki,

które wcale nie były takie super jak wszyscy myśleli.
Bawiliśmy się na spotkaniach rodzinnych

i graliśmy w siatkę płacząc ze śmiechu.

Poszliśmy na przypałową sesję, która okazała się mieć podobny poziom
co zdjęcia w sklepie z ekspedientką 'nie patrzę!'.

Nadrobiłyśmy to kilka dni później

z pomocą Sebastiana.
W przypływie nudy level tysiac robiłyśmy słit focie telefonami na spacerze,

albo w środku nocy z samowyzwalacza.

Przy niezłym szczęściu wyciągnęłyśmy Adriana na rowery i nad jezioro.
Bawiłyśmy się w Gdańsku w każdym możliwym miejscu,

a jak byłyśmy już zmęczone chodziłyśmy na ekstra kawę.
Melanżowałyśmy na ognisku Świdra,

potem Jolki
i oczywiście 18 Janasa!
Skończyłyśmy wakacje już raczej bez szczęścia w oczach, nie?


Nie wiedziałam, że w przeciągu dwóch miesięcy można tyle zrobić i nie wierzyłam, że wrócę do szkoły bez złamanej ręki albo poharatanych nóg. A jednak!
Jakoś nadal nie wierzę, że to już jutro. I może to już nawet nie chodzi o to, że mi mało wakacji, bo chyba zaczyna mi się już nudzić i pożałuję swoich słów pewnie już za tydzień, ale nie jestem (aż jakoś bardzobardzobardzo) załamana z faktu, że już wrzesień. Bardziej boli mnie to, że to już - trzecia klasa, mniej przedmiotów, ale ogrom nauki, studniówka, m a t u r a. Nie wierzę, że jutro pójdę tam jako maturzystka. Boże, jak to w ogóle brzmi, monika maturzystka. Trzy razy nie. Plan też mam głupi, jeśli chodzi o ustawienie lekcji (codziennie mam jakieś podwójne, co po prostu kocham), ale podoba mi się fakt wracania do domu po 5 albo 6 lekcjach :3 Nie chcąc wyjść na totalną egoistkę dodam, że z tego samego powodu jestem załamana, bo Aśka kończy czasem nawet po 8. Mimo braku totalnej załamki mogłabym poprosić o oddanie mi moich wakacji i ewentualnie pójść tam na jeden dzień.
Dobra, pieprzenie, i tak trzeba tam wrócić. Wrócić, uczyć się do tej matury i się do końca ogarnąć.

SIEMA SZKOŁO.
Może i tak troszkę tęskniłam. 

czwartek, 22 sierpnia 2013

Poznaj równanie nieśmiertelności.

Wracam do domu z Gdańska, zmęczona i chcąca tylko spać, a już w samochodzie słyszę komunikat mamy: 'tata przyniósł filmy z pracy, musisz z nami jeden obejrzeć, naprawdę dobry'. Co myślę? Załamka. Filmy, które mój tata przywozi z pracy są zazwyczaj tak emocjonujące jak obieranie ziemniaków. Jakoś udało mi się odwlekać moment oglądania, ale wczoraj wieczorem znów usłyszałam to samo i nie czekając na moja odpowiedź mama włączyła mi film. 'Obejrzyj monika, naprawdę dobry'. No ok, wytrzymam dwie godziny mimo tego, że film polski.
Właśnie skończyłam oglądać go drugi raz i po raz kolejny miałam ciarki, kiedy się kończył. Mój apel do was wszystkich - O B E J R Z Y J C I E

I jak chcecie sobie go obejrzeć bez relacji o czym jest i jak się kończy to odpuśćcie sobie czytanie reszty. Moja siostra ma manie na temat tolerancji do tego stopnia, że kiedyś pokłóciła się o to ze znajomymi moich rodziców do tego stopnia, że nieźle wkurzeni pojechali do domu. Nie żebym nie podzielała jej zdania, ale równie wielką manie, co ona do tolerancji, mam na inny temat.


Wyobraź sobie, że masz moc decydowania o ludzkim życiu. - 'sęp'
Porywają seryjnych morderców. Nie wiadomo kto i nie wiadomo po co. Po prostu w pewnym momencie dzieje się coś, jakaś zawiła akcja i kolejny kryminalista znika bez śladu. Policja znajduje ich w różnych sytuacjach, a wszystkie zguby łączy jedno - są martwe. Szczególnie świetną akcją było znalezienie spalonego faceta z kartką z napisem 'spaliłem się ze wstydu'. Ale do rzeczy. Tytułowy sęp (Olek) rozwiązuje zagadkę, której nie mógł rozwiązać nikt inny przez ostatnich 6 lat. Kilka osób, bardzo wysoko postawionych (lekarz, jakaś szycha z policji, byli wojskowi) na własną rękę wymierzają sprawiedliwość. Życie za życie, bo życie równa się życie. Współpracując z agencją zajmującą się przeszczepami, porywają morderców, wycinają im organy i - kolejno - morderców zabijają, a ich organy trafiają do chorych, którym ratują życie. Ok, to już wiecie co jest moją manią. Było dla mnie czymś niesamowitym, że ktoś to w ogóle wymyślił. I to bez różnicy, że to tylko film, ale zdałam sobie sprawę jak logicznym i naprawdę sprawiedliwym rozwiązaniem jest to, co ci ludzie mi pokazali w dwugodzinnym filmie, który z miejsca stał się moim ulubionym. Ogólnie jestem sto razy na TAK, jeśli chodzi o przeszczepianie organów. A propos, zamierzam sobie wyrobić tą kartę, która pozwala na przeszczep po śmierci. To dla mnie najlepsze, co człowiek może zrobić. Ratować życie innych nawet po własnej śmierci. Jestem strasznie wyczulona na krzywdę innych, szczególnie dzieci. Najchętniej wysłałabym wszystkie moje ciuchy do afryki, żeby ubrać te biedne dzieci i zadbała o chociaż jeden porządny posiłek dla nich w ciągu dnia. Tracę hajs z konta na wysyłanie sms na te maluszki z tvn za każdym razem kiedy widzę reklamę, w której jakieś dziecko mówi do mnie 'warto pomagać' i uśmiecha się, chociaż świat nie daje mu powodów do tego uśmiechu już od początku życia. Może to nie na temat jeśli chodzi o przeszczepy, ale w tym filmie jest też wątek takiego słodziaka Miłosza. Chłopiec ma jakieś 12 lat i z cudem przeżył katastrofę jaka spotkała jego rodzinę, ale za to też zapłacił. Jego serce jest tak zniszczone, że może umrzeć w zasadzie w każdej chwili, a na domiar złego jego grupa krwi jest tą najrzadziej spotykaną. Okazuje się, że Olek jest jego bliźniakiem genetycznym. Oddaje krew na przeszczep małego i razem cieszą się jego urodzinami. Miałam łzy w oczach, kiedy on i Natasza (która również miała przeszczep serca) śpiewali Miłoszowi w jego urodziny 'sto lat', a on powiedział z uśmiechem 'zgodziłbym się nawet na rok'. Jak już poruszyłam kwestię Nataszy to warto dodać, że jej przeszczepione serce należało kiedyś do jednego z tych porwanych morderców. Oczywiście całe to 'porywanie i wymierzanie sprawiedliwości' jest ściśle tajne, więc dziewczyna jest święcie przekonana, że dawcą była studentka, która zginęła w wypadku. Najbardziej poruszający jest jednak koniec. Nie mogłam pojąć jakiegoś rodzaju odwagi, którym kierował się Olek, kiedy zabił się tylko po to, żeby mały Miłosz mógł przeżyć.
Zróbcie coś dla mnie i jeśli tego nie rozumiecie postawcie się na miejscu tych chorych osób, które może uratować przeszczep. Dla mnie, nie wiem nawet dlaczego, jest czymś normalnym odruch ratowania ludzkiego życia jeśli tylko jest to możliwe. Ludzie żyją tylko z jedną nerką, bo chcą ratować syna, córkę, żonę czy kogokolwiek innego. Godzą się na wycięcie kawałka siebie, żeby inna osoba mogła żyć. A co, jeśli jakiejś ofiary wypadku nie da się już uratować? Kiedy umiera na stole operacyjnym i tylko poprzez zgodę na pobranie organów może uratować życie innego człowieka? To niesamowicie budujące, nie dla samej uratowanej osoby, ale też dla jego rodziny. A przykład z tego filmu? Możecie się ze mną nie zgadzać, być temu przeciwni, ale nawet ja, mając (może t y l k o) 18 lat wiem, że ktoś, kogo nawet nie potrafię nazwać człowiekiem zabija kogoś bez względu na okoliczności i powód, a potem dostaję karę 'dożywocia' to nie jest to w żadnym przypadku dobre rozwiązanie. Bo czy to jest ok, że dopuścił się czegoś, do czego nikt nie ma najmniejszego prawa i resztę życia ma spędzić w celi, z innymi ludźmi, jedząc czasem lepsze posiłki niż dzieci w szkole, oglądając telewizję, chodzić na spacery i żyć w warunkach lepszych niż ludzie bez domu, pracy? Tak, zimna suka ze mnie, jestem za karą śmierci. I, nie odbiegając od tematu, za pobieraniem od tych szmaciarzy organów, żeby normalni ludzie mogli żyć.
Nie wiem skąd się to u mnie wzięło, ale to nie obejrzenie tego filmu zapoczątkowało mój światopogląd na ten konkretny temat. Film tylko poszerzył spojrzenie na rozwiązanie tego problemu, który może w przyszłości dotyczyć też mnie.

ż y c i e = ż y c i e 

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

oczyma studenta - CZEŚĆ GDAŃSK

Siema wam po tygodniu jakże wakacyjnego wypoczynku w Gdańsku. 




Chyba warto dodać, że 'wakacyjny' jest w tym przypadku synonimem słowa 'studencki', a studencji wypoczynek wcale nie jest taki zły. No oczywiście jeśli przymknie się oko na niektóre niedogodności. Zatkał się zlew (ale trzeba poczekać to się odetka), zero telewizora i internetu (ale są krzyżówki, więc będziemy rozwiązywać na czas i kto przegra to zmywa - w łazience zmywa no bo zlew przecież zatkany), trzy torby śmieci przy szafce w kuchni, ale nikt ich nie wyniesie, bo po co. Ogólnie w domu działał tylko wiatrak, którym Krzysiek potrafił chwalić się nawet w środku nocy, kiedy to wbijał nam do pokoju i go włączał chociaż wcale nie było gorąco.
Cudownym aspektem życia studenta okazało się też jedzenie! Ogólnie rzecz biorąc ciągle na stanie były tosty (dzięki kolego Krzyśka za ten zbawczy toster) i płatki z mlekiem. Sądzę, że miłą odmianą były dla Krzyśka zupki chińskie, makaron z mlekiem albo sosem, co sprytnie nazwałyśmy spagetti, pizza i pulpety (jprld, nigdy więcej, ale lepsze to niż tosty - ZNÓW). Przy okazji dowiedziałam się, że wydanie 14 zł na patelnie to bardzo dużo, bo tak to lajtowo, a jak kupisz patelnie to już trzeba kupić olej, jakieś jajka, coś żeby usmażyć i takie tam (Krzysiek mistrz na ten temat może opowiadać bardzo długo i treściwie). No i oczywiście umarłybyśmy z głodu gdyby nie mac.
TAK! Po pierwszym dniu same w gąszczu autobusów i tramwajów potrafiłyśmy trafić do maca na hamburgera, cole i (czasami) mcflurra. Kwestia tych autobusów i tramwajów też jest niezła - za 3 zł jeździsz ile wlezie czym sobie chcesz 24h. Wada jest taka, że strasznie szybko się to nudzi, kiedy do centrum miasta jedzie się jakieś 20 minut, a jeździ się tam średnio ze 3 razy dziennie. Aśce przeszła choroba lokomocyjna, ja znienawidziłam wszystko co ma koła.

Z tym wiąże się też inna historia, do której przeżycia zmusili nas rodzice. Aśki tata, który chciał zdjęcia starówki i mój, który kazał nam znaleźć neptuna. Niby wszystko ok, gdyby nie to, że będąc tam pierwszy raz - zgubiłyśmy się między tymi uliczkami. Godzina bezsensownego chodzenia, aż w końcu znalazłyśmy jakąś mapkę, a ja stwierdziłam, że fakultet z geo do czegoś zobowiązuje i jakimś cudem nas stamtąd wyprowadziłam. Wracając do domu wbiłyśmy na pętle (łostowice świętokrzyska rządzi!) i wsiadłyśmy do autobusu, którym wróciłyśmy na starówkę. Przypadkiem oczywiście. Miałyśmy obie ochotę płakać, za to Krzysiek nieźle się bawił, kiedy przez telefon tłumaczył nam jak wrócić serio do domu. Kolejne pół godziny jazdy na pętle i stamtąd - po raz kolejny tego dnia jakimś cudem - do domu. Zdjęć nie było, neptun nie został odnaleziony. To znaczyło, że musimy tam wrócić. Niechętnie, ale po raz kolejny odwiedziłyśmy starówkę. Tym razem robiąc zdjęcia wszystkim budynkom ze starej cegły, zapamiętując drogę i odnajdując neptuna! Cel osiągnięty. Przy tym jeszcze oglądałyśmy jak hardcorowi ludzie skaczą na bungie, tysiąc razy przestraszyłyśmy się kolejno - kozła, faceta z krzyku, faceta który najpierw był posągiem a potem zaczął się ruszać i 'markiza', który był tak miły że zrobił nam zdjęcie, a ja do dziś się go boję, bo chociaż był całkiem przystojny to przy tym przerażający i miał dziwny akcent.



ozdoby lodówki pierwsza klasa!
Ogólnie Krzysiek okazał się świetnym bratem, aczkolwiek wkurzającym ile wlezie. Zaczynając od dzwonienia co 5 minut (macie bilety?, nie zgubiłyście się?, gdzie jesteście?, wiecie gdzie wysiąść?, sprawdzić wam coś?) przez śpiewanie w domu na pół bloku i pieprzenie głupot aż do zamykania się wzajemnie na balkonie i krzyczenie z okna "YOU WILL NEVER GET OUT OF THIS PLACE'. Przy tym jadł tonami neoangin, bo bolało go gardło i dziwił się, że czuje się jak na fazie. Aczkolwiek czasem to było naprawde zabawne, jak po raz tysięczny tłumaczył nam, że zmyje naczynia, ale muszą do jutra leżeć w zlewie żeby odmokły, albo że nie opracował strategii na granie w kamieńpapiernożyce, albo jak na każde 'co' odpowiadał gówno (tutaj akurat z wzajemnością) albo jak czymś normalnym stały się nasze określenia względem siebie. Tutaj zaznaczę, że jego dałniaki nie były takie złe w porównaniu do tego jak cudnie mówiłyśmy na niego my. Ogólnie z tego miejsca, mimo wszystko i po raz kolejny - SYSIEK WIELKIE DZIĘKI ZA TEN TYDZIEŃ!






Pogoda wcale nie była taka jak sobie zaklepałyśmy, ale nie było aż tak źle, żeby nie iść na plażę i się nie kąpać. Woda zimna, no ale musiałyśmy. Poza tym całkiem ok chłopcy, heheheheheheh. Zresztą tam wszędzie są ok chłopcy, więc jak kiedyś będziecie chciały (albo chcieli) przekonać się, że dobrze ubrane ciacha z bmx'em albo deską nie istnieją tylko na zdjęciach na loveit.pl to zapraszam do Gdańska. Dobrym przykładem na to, że jest ich całkiem sporo jest to, że budzimy się w środku nocy i przez okno oglądamy jak na ulicy jeżdżą na deskach <serduszka>. Naprawdę, oh god, jest ich tam na pęczki. W S Z Ę D Z I E.
Więc sumując - pro było w Gdańsku, nawet żyjąc jak prawdziwy student, a co!

czwartek, 8 sierpnia 2013

po raz tysięczny - cześć

Trzydziesty lipca wyszedł dość lipnie i ku zdziwieniu Mateusza szybko stąd zniknął, tylko po to żebym za kilka dni znów poczuła przypływ nudy i chęci na nicnierobieniebogorąco i ogarnęła wam buntowników. Plus, jestem zmęczona po dzisiejszym ataku małej szarańczy. Nie ma to jak wykąpać się rano i wyjść na podwórko bez psychicznego przygotowania na trzy małe słodzinki w średnim wieku 3,5 roku, które z prawie bojowym okrzykiem 'ciocia monika, ciocia monika!' rzuciły się na mnie tak, że prawie się wywróciłam, a potem każdą po kolei musiałam nosić na rękach (butami ubrusziły mi całe spodenki, dół bluzki i nogi), bo przecież strasznie za mną tęskniły. Mój pies stanowczo przestał je lubić po 3 minutach od ich poznania, kiedy to jedna z nich trzymała go żeby nie uciekł a druga karmiła go kocią karmą, warto chyba wspomnieć, że karmiła go łyżeczką.
Do poniedziałku muszę ogarnąć mój kurs. Wszystko byłoby mega super, gdyby nie to, że po ostatnim formacie nie mam na kompie testów. Jedyną rzeczą jaka powstrzymuje mnie przed zabiciem Kacpra jest więzienie. No ale, cwana ja, znalazłam na necie kilka stron z pytaniami, mam nadzieję, że dam radę. Poza zdaniem tego za pierwszym razem motywuje mnie jeszcze Aśka, która stwierdziła, że jak zawale to wyrwie mi nogi z dupy i mogę pożegnać się z gdańskiem. No więc wielki szacun, zakuwam w wakacje.




Aśka przekonuje młodychpięknychniewyspanych do czytania erotycznych książek i tolerancji, a my będziemy buntować się przeciw nieczytaniu erotycznych książek, przeciw nietolerancji i tysiącu innych rzeczy.
KTO NAM ZABRONI, A CO.